Po ostatnich i porannym śniegu południe zadziwiło mnie wreszcie promieniami słońca. Kilkadziesiąt minut w lasku było miłą odskocznią od rzeczywistości. Na początek trzęsaki, gruzełki i łzawnik.
Potem uszaki bzowe ze znanej miejscówki plus trochę dalej – parę następnych okazów.
I tym razem trafiłam na kisielnice: trzoneczkową i karmelowatą.
A kto nazwie mi te ślicznotki?
Tu nastąpił mały armageddon, czyli ledwo zipiący po sobotnich ekscesach akumulatorek padł. Ale z kosem spotkałam się na samym początku.