Puszczańska opowieść babci Margolci (część XI)

Puszczańska opowieść babci Margolci (część XI)
Udostępnij:
  •  
  •   
  •  

„Puszczańska opowieść …” odsłona jedenasta.

Wrzesień cd.

Dni mijają teraz dość pracowicie. Zbieram i przerabiam do słoików jabłka. Zaczynam się poważnie zastanawiać co można jeszcze z nimi zrobić, no bo w końcu ileż szarlotek można będzie zjeść?! Może trzeba zacząć suszyć? Będą na kompot i jako mniej tuczący zamiennik wszelakich chipsów. Śliwki już poprzerabiane na coś w rodzaju bardzo lekkiej konfitury, w zimie będą jak znalazł jako dodatek do mięs oraz naleśników. Do ciasta też mogą się przydać.
Zaczynam uprzątać swoje uprawy, które dokończyły żywota. Ogórków i cukinii już nie ma. Ostatnie maleńkie zielone pomidorki przerabiam na marynatę. Bardzo się ładnie prezentują w słoikach z różnokolorowa paryką i cebulką. Mam nadzieję, że będą równie smaczne jak zeszłoroczne. Muszę też wyczyścić grządkę z pietruszką i siedmiolatką. Mam nadzieję, że przetrzymają zimę i odbiją na wiosnę, a ja będę miała nowalijki bez żadnej pracy. Mam zamiar nakryć przed zimą grządkę świerkowymi gałęziami i ciekawa jestem czy mróz jej nie zaszkodzi.
Jesienne kwiaty kwitną w najlepsze.
Roboty jak to na jesieni, huk! A co dopiero jak zaczną się sypać liście? Czy dam radę je pozgrabiać? Ale póki co liście dopiero zaczynają żółknąć i nie opadają. Nie będę więc myślała o przyszłych zajęciach, ale zajmę się dniem dzisiejszym. A dziś niestety mamy kłopot. Zaplanowałam ostatnie chyba już w tym sezonie koszenie trawy. Chciałabym aby na zimę trawa została niewysoka, tak żeby śnieg jej nie poprzygniatał i żeby wiosną ładnie odrosła. A więc koszę. Po trzech czwartych działki kosiarka nagle odmawia współpracy. Nie daje się uruchomić ponownie. Coś tam w niej rzęzi i chrobocze, ale nie pracuje. Mąż stwierdza autorytatywnie, że to pewno silnik nie wytrzymał i któreś uzwojenie się spaliło. Fakt, to nie jest kosiarka na takie hektary. Kupiliśmy ją kiedy mieliśmy do koszenia 30 m kwadratowych, a teraz mamy około 2000, no to kosiarka nie dała rady. I co teraz będzie? Drugiej takiej małej i taniej nie ma co kupować, a na solidną spalinową to nam tak jakby kasy brakowało. Albo przyjdzie mi strzyc trawę nożyczkami, czołgając się na kolanach po działce (o mamo!) albo kupić kozę (o rety!). Jak na razie nic innego wymyślić nie umiem. Opowiadam mężowi o moich genialnych pomysłach, ale jedyną jego reakcję jest dziwne spojrzenie i pytanie:
– A kto tę kozę będzie doił i co z nią zrobimy jak wrócimy na zimę do domu? W łazience będzie jej niewygodnie!
No fakt! Nie jest to chyba dobre rozwiązanie, ale w obliczu klęski nie umiem na razie znaleźć innego. Dobrze, że większość działki skoszona.
Wieczorem pogodynka poprawia mi humor. Ma padać, nawet tutaj u nas. Dobrze, niech pada. Nie będę rozmyślała jak skosić pozostałą część działki, no bo przecież mokrej trawy się nie kosi. No i może grzyby się namyślą i ruszą! Fajnie!
Rano wstaję i rzeczywiście pada. Solidny, gęsty deszcz. Niebo szare, zaciągnięte niskimi chmurami i wyglada, że popada dłużej niż kilkanaście minut. Nareszcie jest czas żeby nadrobić domowe prace, a zwłaszcza prasowanie, którego nie cierpię. Można też z czystym sumieniem poczytać i nie martwić się, że gdzieś, coś w ogródku jest do zrobienia. Zabieram się też do zrobienia pierogów ze śliwkami, na które przy ładnej pogodzie szkoda mi czasu. A co tam, męża też trzeba porozpieszczać od czasu do czasu! Znajduję nawet czas na zaległą korespondencję, zwłaszcza, że podczas deszczu mój narowisty internet chodzi na tyle dobrze, że bez oporów wysyła i odbiera pocztę. A deszcz pada. Niebo zasnute chmurami, jesienne i szybko robi się ciemno. Noc nadchodzi też już jesienna, zimna i mokra. Rano już nie pada a leje i zrobiło się zimno więc zaczynamy palić w piecach. Super! Zapach drewna, trzask ognia to jest to co bardzo lubię. W domu ciepło, na dworzu jesiennie, ale prognozy zapowiadają, że wróci ciepło. Co prawda „baby we wsi gadają”, że grzybów nie będzie bo za zimne noce, ale mój mąż twierdzi coś całkiem przeciwnego. Jak zwykle stwierdza z dużą pewnością:
– Zobaczysz, jeszcze będzie grzybów tyle, że będziesz miała dość!
Zobaczymy kto ma rację. Oby mój mąż!
Mijają dwa deszczowe dni i zaczyna mnie nosić. Ja tu siedzę, zajmuję się „głupotami” i „drobiazgami” a tam zapewne rosną grzyby. Nic to, że pada. Zakładam kurtkę z kapturem, gumiaki i nie biorę przezornie koszyka (żeby nie zapeszyć!), ale w kieszeni tkwi anużka i scyzoryk. To tak na wszelki wypadek. Idę do najbliższego lasu. Z drzew leci woda, mokra trawa po kolana, pomiędzy trawą wysepki mchów a pomiędzy mchami…. O Mamo! Grzyby! Różne. Może nie zatrzęsienie, ale tylu to ja w tym roku nie widziałam. Widzę podgrzybki! Nieduże, świeżutkie! Super! Nareszcie!
Przynosze je do domu i z dużą przyjemnościa zjadamy na kolację duszone grzybki ze śmietana. Mmmmm! Pycha!
Następnego dnia idziemy już razem, oficjalnie, na grzyby. Rosną. Najprzeróżniejsze. Kamień spada mi z serca. Doczekałam się.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek
Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

PAŹDZIERNIK

Nawet nie zauważam, że to już październik. Rzeczywiście jesień. Taka szara? A gdzie złota polska jesień? Gdzie babie lato? W nocy jest bardzo chłodno, nawet pokazuja się przymrozki, ale dziwnym trafem grzybom nie szkodzą.
Prognozy mówią, że jeszcze będą ciepłe dni i choć nie zawsze im dowierzam to teraz mam nadzieję, że jednak deszcz potrwa tylko chwilę , a potem będzie ładnie. Chłodne, deszczowe dni spędzamy na pracach domowych lub w szopie przy rąbaniu i sztaplowaniu drewna. No i oczywiście na chodzeniu do lasu. Ja jestem w lesie przynajmniej dwa razy dziennie. Jak nie pada zabieram aparat, ale często w ferworze zbierania, pazerniczenia jak mówią niektórzy, zapominam o nim i dopiero w domu stwierdzam, że mogłam coś ciekawego uwiecznić.
W czasie wędrówek po najbliższej okolicy, na skraju bylejakiego lasku, a w zasadzie na pastwisku, odkrywamy piękną miejscówkę z kozakami i prawdziwkami i co drugi dzień przynosimy z tamtąd kilka do kilkunastu grzybków. Pełno też jest różnych maleńkich grzybków, których nie znam z nazwy, ale są prawdziwymi ozdobami lasu. Widać, że po deszczu natura odżyła i las już nie jest taki pusty i smutny.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek
Obrazek

Znajduje też miejsce, w którym na obszarze, tak na oko 50 na 50 metrów, rośnie kilkanaście szmaciaków gałęziastych (siedzuniów sosnowych). Nigdy ich wcześniej nie spotkałam, więc są dla mnie sporą ciekawostką. Zawsze myślałam, że to bardzo rzadki grzyb, a tutaj takie zatrzęsienie.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek
Obrazek

Podgrzybków też jest wszędzie dużo, więc w domu zostają wykorzystane wszystkie możliwości suszenia. Najlepiej sprawdzaja się sita z elektrycznej suszarki ustawione na drewienkach położonych na piecu. A te, które się nie mieszczą w sitach układam na tackach do grillowania, albo nabijam na długie szpilki do szaszłyków i wieszam w okolicach pieca. Grzybki suszą się pięknie, a w całym domu pachnie.
Drzewa zaczynają gubić liście na potęgę i zaczyna się grabienie. Przy okazji odkrywam, że dojrzały włoskie orzechy, spadają na ziemię i trzeba zacząć je zbierać, bo pokazuje się wiewiórka i jeszcze chwila, a dla mnie nic nie zostanie. Zresztą nie tylko wiewiórka podkrada mi orzechy. Jak tylko zostawi się je niepozbierane to zaraz pojawiają się kowaliki i tak długo dziobią i tłuką w orzech aż wybiją dziurkę, no a potem to już tylko wydziobują resztę. Pojawiają się też myszowate i sikorki i wszystko to dłubie w moich orzechach. Ale, co tam! Dla każdego starczy.

Obrazek Obrazek Obrazek

Dziś postanawiam poświęcić trochę więcej czasu na orzechy i po pozbieraniu wyłuskać część i podsuszyć już wyłuskane.
Zbieranie, sortowanie i łuskanie robię w rękawiczkach, a i tak spoglądając na ręce mam gęsią skórkę. Czarne jak u górnika przodkowego. Widocznie te cienkie rękawiczki są nie do końca szczelne, a może gdzieś zrobiła się mikro dziurka i przepuściła sok do środka? Kiedyż ja te łapy domyję? Nawet wujaszek Google nie daje żadnej rady jak to cholerstwo z rąk usunąć. Próbuję mydło, ludwika, proszek do prania i kwasek, i nawet Domestosa. I nic! Ręce jak były czarne, tak są. No trudno, ale mam orzechy. Tych niewyłuskanych całe pudło po bananach z Biedronki, a tych bez łupinek pudełko po butach. Matko! Jak ja to zabiorę do domu!?
Łuskanie sprawia mi niejaką trudność, bo nie mam dziadka do orzechów, a jechać do miasteczka w tej chwili mi się nie chce. Młotek nie zdaje egzaminu, bo za bardzo kruszy ziarna. Jak je połupać? Ale od czego rozumek? Nie na darmo człowiek to homo sapiens sapiens. Zaprzęgam do współpracy imadło. Wkładam orzech albo dwa, pokręcam korbką i skorupka pęka, a wnętrze pozostaje niezgniecione. Super. Trochę to upierdliwe, ale zdaje egzamin.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

Pracowite teraz mam dni. Co dzień dwa razy do lasu, potem czyszczenie i przygotowywanie grzybów do suszenia. Łuskanie orzechów, porządki w ogródku, no i normalne domowe zajęcia, bo małżonek, choć nie jest wybredny i wymagający, to jednak choć raz dziennie zjadłby coś gorącego. Dobrze, że sam też gotuje bo inaczej obiady jadalibyśmy o północy. Ale grzybów przybywa i już się cieszę, że będę miała się czym dzielić. Trochę się tylko martwię jak ja to wszystko zapakuje na powrót. Grzyby są bardzo objętościowe, a mam ich już ponad 6 trzylitrowych słoi.
Pogoda bardzo ładna. Ciepło, jak na tę porę roku i nawet często świeci słońce.
Chyba trochę zwolnię i dziś zrobię sobie urlop. Ugotuję przyzwoity obiad, upiekę ciasto i pójdę na normalny spacer – bez grzybów. Żeby mnie licho nie skusiło, nie biorę nawet reklamówki i wybieram się na spacer nad rzekę. Postanawiam, że nie pójdę przez las, tylko szosą a potem łąkami i przez pola. Trochę to męczące, bo co i rusz trzeba przełazić pod pastuchami, a ja młoda inaczej jestem i gruba, więc schylanie się lub czołganie na czworaka, nie jest moim ulubionym zajęciem plenerowym.
Idę zatem. Jak tylko mijam ostatni płot wioski słyszę dziwny dźwięk. Ni to płacz, ni to pisk, ni to licho wie co. Nie mam żadnych skojarzeń. Rozglądam się ciekawie, ale nic nie widzę więc maszeruję dalej. Ale dźwięk ciągle trwa i tak jakby się zbliża. Myślę, że to jakiś ptak leci nade mną więc gapię się po drzewach, ale znowu nic. Idę dalej, a dźwięk ze mną. Ale tym razem tak jakby głośniej, bliżej i niżej. Odwracam się, a tam za mną dwa maleńkie kociaki. Wyraźnie lecą za mną. Jesteśmy już ponad sto metrów za wsią i świta mi myśl:
– Cóż te maluchy tu robią. Pewnie wybrały się na wycieczkę i nie potrafią wrócić do mamy. Jak odejdę i je zostawię to zginą. Dookoła las, szosa. Jak nie złapie ich lis, to rozjadą samochody. Co mam z nimi zrobić?! Nie mogę ich ani zabrać, ani zostawić.
Zawracam. Maluchy za mną.
– Dobrze jest – myślę sobie – odprowadzę do płotu, z za którego wylazły, a tam już trafią do mamy, a ja pójdę dalej.
Odprowadzam, bo maluchy lecą za mną ochoczo. Namawiam do przelezienia przez płot. Muszę popchnąć palcem, bo nie mają specjalnej ochoty. Przełażą. Jak już oba są po drugiej stronie płotu, zawracam. Niestety kotki za mną. Znów zawracam, przesadzam kotki i nawet staram się je zniechęcić do pójścia za mną tupiąc i fukając na nie. Dobrze, że mnie nikt nie widzi, zwłaszcza z daleka. Mógłby zwątpić w moje zdrowe zmysły. Stoi baba przed płotem, pokrzykuje i tupie.
Niestety następna próba opuszczenia kotków kończy się tym samym. Trzykrotnie powtarzam próbę odprowadzenia kotków do miejsca, z którego najprawdopodobniej wylazły, ale nic to nie daje. Kociaki lecą za mną przeraźliwie miaucząc. O mamo! Cóż z nimi zrobić? Wpadam na myśl, że odprowadzę je na podwórko, bo tam znajdzie je ich mama. Odprowadzam. Muszę stanowić niezły widok. Starsza, solidna pani wędrująca poboczem, wykonująca ruchy jakby coś zaganiała i od czasu do czasu gadająca do czegoś na szosie. Dopiero po wnikliwym spojrzeniu widać, że za nią wędrują dwa maleńkie kotki. Dochodzimy. Zostawiam kociaki na podwórku i po cichutku się wycofuję. Akurat są zajęte zabawą i brykaniem, więc nie widzą, że za narożnikiem przyśpieszam i cwałem (czytaj: zadyszanym świńskim truchtem) oddalam się w pośpiechu. Chowam się za krzakiem i obserwuję czy mnie nie gonią. Nie! Na szczęście. Mogę iść.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek
Obrazek

Z lekkimi wyrzutami sumienia, no bo przecież nie oddałam kotków bezpośrednio w „ręce” ich mamy, idę na spacer. Na polach i łąkach już późna jesień. Wieje wiatr, który niesie ze sobą lekką mżawkę. Jest buro, mgliście i choć ciepło, to niezachęcająco. Pola albo zaorane, albo pozostawione odłogiem. Trudno to nazwać łąką. To zwyczajny ugór, ale ogrodzony pastuchem. Da się po nim przejść do rzeki. Nad rzeką wiatr jest silniejszy, więc tylko chwilę tam zostaję, zwłaszcza że miejsce jest wyjątkowo gęsto udekorowane pozostałościami po krowach, w postaci mniej lub bardziej świeżych placków. Wracam, nadkładając drogi, bo mam zamiar zobaczyć jak jesienią wygląda fragment starorzecza, na którym wiosna było sporo rozmaitych ptaków. Okazuje się, że teraz niewiele w nim wody i zamiast jednego, długiego i wąskiego jeziorka, jest kilka małych, płytkich, błotnistych i nieciekawych stawków. Wiekszość z nich służy do pojenia krów, więc zryte kopytami brzegi i aromaty znad nich nie zachęcają do bliższego kontaktu. Na jednym tylko, największym, widzę z daleka kilka łabędzi. Nie da się jednak podejść bliżej, bo zbyt wiele odgradza mnie pastuchów i płotków.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

Staram się w miarę szybko oddalić się od krowiego poidła i wybieram drogę wzdłuż rządka niedużych brzózek, rosnących na skraju dużej piaszczystej wydmy. Pod brzózkami, rosnącymi w zasadzie na piachu znajduję, chyba już jedne z ostatnich tegorocznych grzybów. Są w stanie schyłkowym, a zresztą nie wyszłam na grzyby, więc zostają na miejscu.
Wracając przez wieś, rozglądam się z natężeniem, czy gdzieś nie widać „moich” kotków. Jednak ciągle mam wyrzuty, że nie oddałam kotków mamie. A jeśli ich nie znalazła?! Jeśli znów wylazły na szosę? Nie słychać! Nie widać! Wieczorem sąsiad opowiada mi jak znalazła je mama i jakie dostały „bęcki” za samowolne oddalenie się. Dobrze! Może już się nie będą oddalały i nie zgubią się w lesie.
W ogródku już niewiele roboty. W zasadzie to tylko trzeba uprzątnąć to co poprzekwitało, przekopać kompost i wciąż grabić opadłe liście, ale to trochę syzyfowa praca. Każdy wiatr nagania ciągle nowe, a to z lasu, a to od sąsiadów lub z tych fragmentów działki pozostawionych dziko. Las już jest smętny, bury i wyraźnie ułożył się do snu. Gdzieniegdzie jeszcze można znaleźć podgrzybki, ale są już w bardzo opłakanym stanie, wszystkie zarobaczywiałe i podpleśniałe.
W wielu miejscach lasu trwa jesienny wyrąb, a na podwórkach warczą piły i słychać siekiery.
Ranki są szare i mgliste, a zmierzch nadchodzi bardzo szybko i wcześnie.

Wyświetleń: 2318


Udostępnij:
  •  
  •   
  •  

Dodaj komentarz