Wybaczcie moją wenę, ale od kiedy jestem „grzybiarzem gawędziarzem”, jakoś tak mi się dobrze gada. Zatem do rzeczy! Przeszedłszy zamierzony fragment jednego lasu wybrałam się do drugiego, który leży tuż za dość ruchliwą drogą krajową. Czekając, aż przejadą wszystkie fury i furki, wypatrzyłam na sośnie okazałego grzybka, prawdopodobnie czerwonolistnego wrośniaczka sosnowego. Zamiast pójść drogą dla grzecznych dziewczynek, usiłowałam wspiąć się na stromą i oblodzoną górkę, na której rósł sobie mój „mroczny przedmiot pożądania”. Już byłam tuż… tuż…
Aż tu jak nie praśnie mnie o glebę! Zjechałam na tylnej części osobowości na sam dół, czując, jak śnieg włazi mi tu i ówdzie, choć „na cebulkę” byłam ubrana! Mój spektakularny ślizg skwitował jakiś tirowiec klaksonem [baaardzo śmieszne!
], więc szybciutko zeszłam z wizji, by powyciągać śnieg spod ubrania oraz z pokrowca aparatu. Tym razem grzecznie udałam się białą i nietkniętą ludzką stopą dróżką, za to tropem jakiegoś szaraka.
No cóż, pora było wracać, bo wszyscy wtajemniczeni wiedzą, że gdy wschodzi księżyc, w pewnym miasteczku nad Wisłą pazerny dino rozpoczyna łowy. Najpierw na księżyc, a potem…. Strach się bać!