Jak już kiedyś pisałam, dla mnie sobota to Dzień Lasu, dlatego bardzo nie lubię, gdy coś wchodzi mi w paradę. Tak było dziś. Dylemat: wpaść do lasu na dwie godziny, czy sobie odpuścić, został rozstrzygnięty dość szybko. I chwała Panu! Właściwie mogłabym zatytułować tę relację „Dzień rulika”, którego wreszcie udało mi się znaleźć… w zaprawdę sporych ilościach.
Niemniej równie dobrze mógłby to być „Dzień żagwi”, które po raz kolejny pchały mi się w obiektyw.
No tak, ale co na to inne grzybki?
Ale tak serio serio, jak mawiał Shrek, to dzisiejszy dzień był „Dniem mitróweczki błotnej”. Poszłam do mojej miejscówki po raz kolejny z nadzieją, że ją znajdę. Ubabrałam się w błocku, jak w latach dzieciństwa, ale warto było!
I na koniec spotkałam jeszcze jakieś tajemnicze śluzowce. No naprawdę żal mi było strasznie, że muszę wracać!
Bonusik: Nie da się tego podrobić: pisklak sójki. Wrzeszczał jak opętany i zasuwał jak mały samochodzik. Mam nadzieję, że nic złego mu się nie zdarzy.